ciakiem, kiedy wam go Pan Bóg dał! Przecie nie szczeniak, coby tak pod progiem leżało... Chrzczone może...
— Jezus Marya, Jezus Marya! — wołała stara panna biegając po saloniku, jakby nieprzytomna. — Co za skandal! Co za skandal! To już wszyscy w całej kamienicy o tem wiedzą! Ja tego nie przeżyję chyba!
Załamała ręce i stanęła patrząc na mnie błagalnym wzrokiem.
Żal mi jej się zrobiło serdecznie.
— Ale co za skandal znowu, cioteczko! Toć się to każdemu zdarzyć może! Niech się cioteczka uspokoi! Proszę, bardzo proszę! Dajcie no tego pasażera! — zwróciłem się do Wojciechowej, widząc, że się nikt na rezolucyę zdobyć nie może. — Trzebaż go przynajmniej zobaczyć.
Wojciechowa wyszła, a po chwili przyniosła jakiś tobołek, z którego głębi wydobywało się ciche kwilenie.
— O, to już spore bobo! — rzekłem przypatrując się podrzutkowi, zawiniętemu w ubogie, lecz dość schludne chusty. — A jakie ładne! Cóż to, chłopiec czy dziewczyna?
— Julku! — krzyknęła ciotka, chwytając mnie za rękę. — Na miłość boską cię zaklinam, oszczędzaj mnie, proszę!
Strona:Moi znajomi.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.