Nogi trzęsły się pod nią, na twarz uderzyły rumieńce.
— O patrz tylko — mówiłem, nie puszczając jej ręki — jaki to śliczny chłopak! Jakie ma bystre oczęta! Uśmiecha się... Dalibóg, że się uśmiecha...
Stara panna stała nad dzieckiem, wstrzymując oddech i rozszerzając źrenice.
— Weź go cioteczko na ręce! — nalegałem. — Weź tylko na jednę chwilkę! Zobaczysz, jakie to miłe.
Panna Konstancya cofnęła się przestraszona.
— Nie! Nie! Nigdy! — krzyknęła, zasłaniając się obiema rękami.
— Hojda! Hojda! — przemawiała tymczasem pieszczotliwie Wojciechowa, bujając w powietrzu chłopczynę, rozwiniętego z grubej, wełnianej chusty.
Dzieciak, któremu ten ruch widocznie sprawiał przyjemność, śmiał się głośno, łaskotliwie, rozczapierzywszy nóżki i rączyny.
Wyglądał on, jak wielki motyl na tle białych ścian saloniku, które dziwnie poweselały jakoś.
Stara panna wyciągnęła szyję i pochyliwszy się nieco, przypatrywała się podrzutkowi ciekawie. Oddech jej był przyśpieszony, w twarzy
Strona:Moi znajomi.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.