widniał jeszcze przestrach, ale wpółotwarte usta nabierały stopniowo niezwykłej słodyczy.
Tymczasem zadziwiona tak osobliwym widowiskiem Finka, Żolka i Djanka, zaczęły ujadać na przeróżne głosy, obskakując Wojciechową dokoła.
— Żolka precz! Finusia leżeć! Ciszej Djanka! — wołała panna Konstancya, odpędzając je na stronę.
Spojrzałem na nią z wdzięcznością. Brała go w obronę... Postanowiłem kuć moje żelazo...
— Dajcie mi chłopca, Wojciechowa! Pójdź no tu obywatelu! — rzekłem, wyciągając ręce.
— Ale! Zaraz tam! — odparła baba. — Jeszcze mi go pan przełamie, abo co, i będzie.
To «mi» mówiła takim tonem, jakby go urodziła, wykarmiła, i jakby był szczególną jej własnością. Przyznam się, że mnie to rozgniewało.
— Co ma być? — rzekłem zirytowany. — Już wy się nie bójcie! Niech tylko on mi krzywdy jakiej nie zrobi, to i ja mu z pewnością nie! Dawajcież go, kiedy mówię...
Wziąłem chłopca na ręce. Patrzył na mnie zdziwionym, poważnym wzrokiem, spadłego nagle cherubina...
— Widzisz cioteczko, jaki ładny! — rzekłem, podchodząc z nim do panny Konstancyi. — Jak
Strona:Moi znajomi.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.