się patrzy, jak się rozgląda! Mądry chłopak. A jaki duży! Weź go proszę, cioteczko! Nie bój się! Biedny, biedny sierotka... — mówiłem, tuląc go w ramionach.
Na twarzy starej panny odbiła się wzruszająca walka. Rumieńce przelatywały po twarzy naprzemian z nagłą bladością, a opuszczone wzdłuż sukni ręce nadawały całej postaci wyraz niemocy i rezygnacyi.
Pochyliłem się ku niej, a usta moje znalazły się tuż przy lewem uszku, które jeszcze nie zdążyło ostygnąć. Szeptałem w nie teraz naprawdę.
— Nie wyrzucisz go przecież cioteczko! Ocalisz tę ludzką istotę, tego przyszłego człowieka... Przytulisz go, zajmiesz się, wychowasz. Poznasz słodycze macierzyństwa, zapełnisz pustkę życia... Nie pożałujesz mu strawy, pieszczoty, uśmiechu... W dziewictwie twojem matką będziesz... Dopełnisz przeznaczenia swojego...
Pochyliła głowę na moje ramię i zasłoniwszy twarz ręką, cicho łkała. Żolka, Finusia i Pafcia nagle zbudzone, zawyły najprzeraźliwszym głosem, a dziecię przelękło się i zaczęło płakać. Stara panna odsłoniła wtedy twarz od łez mokrą, ale dziwnie jasną.
— Wojciechowo — rzekła — zabierzcie sobie te psy do kuchni. Dziecko się ich lęka...
Strona:Moi znajomi.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.