Miałem ochotę paść przed nią na kolana.
— Weź je, weź, cioteczko! — nalegałem pełen otuchy. — Raz je tylko przytul do piersi, zobaczysz, jak to słodko!
— Kiedy się boję, Julku... — rzekła cichym głosem. — Ręce mi drżą... Nie trzymałam nigdy dziecka...
— No, to siądź cioteczko! Położę ci je na kolanach...
Pozwoliła się zaprowadzić do jednego z wysokich przypominających konfesyonały fotelów i siadła. Zawinąłem dziecko w szal, na którym przed chwilą wylegiwała się Pafcia i położyłem je na kolanach starej panny.
Chciała je wziąć, ale nie umiała jakoś zabrać się do tego. Wojciechowa wzruszała ramionami, nie ukrywając swego oburzenia.
— O!... Bo to zaś kto tak dzieciaka bierze? Adyć przecie tu, pod paszkę! Tak! A teraz drugą ręką... pod krzyzik...Tak!
I układała delikatne ręce panny Konstancji, która uśmiechała się i rumieniła, jak róża.
— Niech będzie pochwalony! — odezwał się od progu nagle tubalny głos sąsiada, wielkiego wielbiciela panny Konstancyi, który tylko jakoś z jej psami pogodzić się nie mógł.
— A cóż to — mówił dalej rubasznie. —
Strona:Moi znajomi.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.