przybyszem; przedmiejskie koguty nie nawykły jeszcze do jego tubalnego głosu. Wiadomo było, iż uważają go wprost za szykanę.
Kałakut nie mniej czuł się podrażnionym. Nie umiał nawet zgoła wytłómaczyć sobie, dlaczego właściwie ksiądz Johann Wurst, pan jego, przeniósł się tu z Westfalii, z miasteczka, gdzie wszystkie koguty tak samo basem piały, i gdzie żaden kur nie robił skandalu jakimiś wykrzykami z za płota.
Było to wprost nie do pojęcia.
I znów się ciężkiemi skrzydłami po żebrach tłukł i zanosił przeraźliwem pianiem.
— Szwabska — krew! — zaklął wachmistrz Dzieszuk, czyszcząc odświętny mundur przy otwartem oknie. — Drze się, jakby kto barana rznął. Że też to choć i pianie, to insze katolickie, a insze znów szwabskie...
Wachmistrz Dzieszuk, chłop ogromny, a suchy jak chmielowa tyka, dawno już w wojsku służył, a z żołnierzy Polaków był w forcie najstarszym. Tutaj ostry jego wąs poszroniał, tu mu twarz zwiędła i wyschła, tu się w ptasi dziób zaostrzył nos jego kościsty, tu mu się nieco pochyliły bary, tutaj ociężały nogi.
Ale chociaż tak dawno karabin pruski dźwigał, ze «szwabami» nigdy jakoś pogodzić się nie mógł.
Strona:Moi znajomi.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.