ślając szeroko w powietrzu nad zebranymi znak krzyża, donośnym odezwał się głosem:
«Im Namen des Vaters, des Sohnes, und des heiligen Geistes. — Amen!»
Dzieszuk, który już do czoła rękę był podniósł, spuścił ją, jak paraliżem tknięty.
Co to? Co to jest? Co to ma znaczyć?
— «Meine theuren Brüder!» — zaczął ksiądz swoją przemowę.
— Chryste! To naprawdę?... Chryste! Chryste! Chryste!...
Wypadła z głuchym łoskotem książka z rąk Dzieszuka, a ręce te, drżące i kościste ręce podnosiły się zwolna coraz wyżej ku krzyżowi.
Wiara patrzyła w niego, jak w obraz cudowny. A łeb Dzieszuka razem z rękoma podnosić się zdawał tuż, tuż do nóg Ukrzyżowanego. Jeszcze chwila, a dostanie on nóg tych rękoma, oplecie je, uściśnie, i włóczyć się będzie u tych stóp przebitych, i nie puści, póki go tu zaraz nie przeżegna po polsku ksiądz Cydzik, póki Mateusz, stary organista, nie zagrzmi: «Wesoły nam dziś dzień nastał».
Wesoły... Chryste! Chryste! Toż dzień sądu, a nie dzień wesela. Chryste! to takie zmartwychwstanie Twoje? To nie zmartwychwstanie, ale męka! Męka, i krew, i żółć, i przebicie boku
Strona:Moi znajomi.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.