— Reta! Reta! — wrzasnęły jednocześnie prawie zmieszane ludzkie głosy. Maszyna przestała huczeć, stanęła... Zerwaliśmy się od stołu, jedni biegli do sieni, drudzy do okien, — myślano zrazu, że gore... Od stodół biegła Ulina z rękami wyciągniętemi przed sobą i okropnym wrzaskiem.
— O Jezu, Jezu, o Jezu! O Jezu, Jezu!...
— Co to? Co się stało?
— Józik... O Jezu, Jezu!.. Józik... Józikowi rękę urwało!...
Rzuciliśmy się w podwórze.
Podwórzem — nigdy nie zapomnę tego widoku, — podwórzem, jak wicher, leciał Józik wprost na studnię, lejąc za sobą krwi strugę i rycząc nieludzkim głosem. Nim go zatrzymać zdołano, do studni dopadł, okręcił się, za pierś chwycił i runął w sam środek stojącej u poidła kałuży. Tu omdlał.
Długa chwila upłynęła, zanim z kupy głów nad kałużą schylonych, wynurzyło się trzech parobków, niosących Józika. Teraz można go było lepiej widzieć. Głowę miał zwieszoną, oczy zamknięte, wargi sine, szczęki przykro ściśnione, twarz śmiertelną prawie. Bez kożucha był i lejbik razem z koszulą miał zerwany z piersi przez połowę; u prawego, tuż przy karku, na prędce
Strona:Moi znajomi.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.