Strona:Moi znajomi.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

chustkami przewiązanego ramienia, wisiały krwawe mięsa w długich strzępach. Drugą, zwisającą bezwładnie rękę, podtrzymywał jeden z mężczyzn, za grupą tą idący. Spora gromada ludzi otaczała niosących Józika, a cicho było tak, jak za pogrzebem.
— W prawo! do oficyn! — zabrzmiała krótka komenda gospodarza — i znów cisza.
Jedna z dziewuch zaszlochała głośniej.
— Baby precz! — odezwał się rozkaz, stłumionym wydany głosem — i uciszyło się znowu.
Weszli w sień nizką ostrożnie przestępując próg wysoki i schylając głowy.
Przed studnią stała kałuża krwi, w której nagle, stu promieniami przejrzało się słońce; drugą taką piła chciwie ziemia z pod kierata, od którego mały chłopak pospiesznie odprzęgał konie.
Posyłano je z bryczką po felczera i doktora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A już to ja — mówił zgryziony gospodarz, wróciwszy z gośćmi z oficyn i cisnąwszy czapkę na stół — zawsze mam takie szczęście! Co sobie do tej fornalki chłopaka dobiorę, to mi go jakieś licho weźmie. Miałem Jędrka, ożenił się w grunt, miałem Szymka, do wojska poszedł. A już mi się też szykuje, jak żydowi rola!