Strona:Moi znajomi.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

w tryby bat wplątał, a kiedy go wyciągał, chwyciło kożuch i rękę.
— I nie mógł zatrzymać koni?
— A nie mógł. Krzyczał, powiadają, ale to tam dość jak się raz obróci...
Machnął ręką i westchnął.
— Szczególny wypadek! — wtrącił gość palący.
— A ja powiadam sąsiadowi dobrodziejowi — mówił gruby szlachcic — że wszystkie te machiny to dyabła warte. Dawniej chłop cepem walił — i dobra. A teraz...
— Ba! pańszczyzna była! Z pańszczyzną każdy był mądry. Najgłupszy szlachcic...
— O ho, ho!... — przerwał grubas — byli i oni mądrzy! Póki była pańszczyzna, przy każdym chłopie ekonoma trzeba było stawiać. Niema pańszczyzny — płacić sobie każą jak urzędniki w biurze. O ho! ho!... Mądry to naród!
— Ale to, powiadam sąsiadowi — przemówił znów gospodarz — trzeba na to wszystko mojego szczęścia. Akurat w przeszłym tygodniu nie było jednego dnia młocki, myślę więc sobie: każę kierat deskami obić. Zawsze to ostrożność nie zawadzi. Jużem miał trzyrublówkę w ręku i chciałem zawołać fornala, kiedy dyabli nadali Brysia z Uniejowa, wie sąsiad, tego czarnego.