Zagadałem się, bo żyd wracał z Łowicza i jak to sąsiad wie, przy gawędzie zupełnie mi wywietrzało z głowy. Teraz mię gryzie...
Znów głowę odwrócił do okna i patrzał w nizkie ciemne drzwi oficyn, przed któremi na żółtym, świeżo z rana usypanym piasku, widać było wielkie rude plamy.
— Iii... Co tam gryzie! — pocieszał gruby szlachcic. — Żeby tak człowiek wszystko do głowy dopuszczał, toby zwaryować trzeba. Jak Matkę Boską ukrzyżowaną kocham, tak prawda! A gdzie sąsiad dobrodziej po deski chciałeś posłać? — zapytał po chwili jakby uderzony nową jakąś myślą.
— Na Spendoskie...
— No, to widzi sąsiad, że czyby sąsiad był posłał na Spendoskie, czy nie posłał, to byłby jeden skutek, bo na Spendoskiem calówek brakło, a za tamte szelma żyd zdziera po trzy trojaki za łokieć. Ktoby mu płacił! A toćby takie obicie kierata bajońskie sumy kosztowało! Toby nie trzy ruble, ale pięć rubli było mało!
— Ale naturalnie! — potwierdził pan z cygarem.
— Zresztą, czy deski były, czy nie były, jak mi się tylko sól śniła, to musiał być wypadek. Czy tu, czy u mnie w domu — musiał
Strona:Moi znajomi.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.