Wszedł wreszcie gospodarz domu, a jednocześnie zaturkotała bryczka; «urząd» przybywał.
Smiertelna twarz Józika ożyła jakby. Na pozdrowienie wójta wyraźnie odpowiedział: «na wieki», a potem uspokojonemi oczyma za pisarzem wodził, podczas gdy ten stolik sobie i papier szykował. Kiedy wreszcie wszystko było gotowe, na poduszki dźwignąć się kazał i pełnym, jasnym głosem rzekł:
— Ja będę powiadał co i jak, a pan pisarz niech wszystko akuratnie spisuje!
Zrobiła się wielka cisza.
— W imię Ojca, — zaczął, lecz urwał i jęknął; nie miał już prawej ręki, którąby się mógł przeżegnać.
Głowa mu opadła w tył, oczy się zamknęły, myśleliśmy, że kona; wzmógł się jednak i tak mówił dalej:
— Niech pan pisarz fort wszystko spisuje!
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego amen. Ja, Józef Srokacz, po przezwisku Kobylak, bo są insze Srokacze w Pietrowie, a znów insze w Bronówku... ale te z drugiego rodu są...
Zawahał się, widocznie nie bardzo wiedział, jak ma dalej mówić.
Strona:Moi znajomi.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.