Ciężka była tego roku zima.
Od trzech dni dął wicher z północy, jak chłop się z ludźmi mocując, jak wilk wyjąc, a śnieżycą tak miótł, że oczu na świat pokazać nie było można. Nim parobek ze stajni do kuchni przypadł, już wyglądał jak bałwan śnieżny; nim dziewka wody ze studni nabrała, już wicher dziesięć razy okręcił koło niej spódnicę, szamocąc nią na wszystkie strony i furcząc jak chorągiewką. Kto nosa wytknął, cofał się co rychlej, bo dech w piersiach rwało, a w oczy jakby szkłem szło; psy nawet legły w kuchni pod ławą, wtuliwszy pod się ogony.
W kuchni u pułapu wisiały gęste, białe pary, idące z ogromnych żelaznych saganów, w których się gotowały kartofle, a od czasu do czasu buchał z ogniska kłąb dymu z iskrami, bo z komina okrutnie nazad miotło.
U progu topniała wązka smuga nawianego przez szpary śniegu, rozdeptywana w błotniste
Strona:Moi znajomi.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.