kała, trąciła Ulina Marcynę łokciem i obie się cicho, wzruszywszy ramionami, roześmiały.
Tymczasem co i raz to wpadał do kuchni który z rżnących sieczkę parobków, dla ogrzania się i chwycenia z parującego sagana kilku gorących, twardawych jeszcze kartofli, które przez chwilę z ręki w rękę, dmuchając, przerzucał, potem za pazuchę chował, a nacisnąwszy czapę na uszy, zmykał przed wrzaskiem kucharki.
Raz nawet bardzo szeroko otworzyły się drzwi, a do kuchni wleciało trzech chłopaków od bydła, trzaskając w zgrabiałe ręce i krzycząc: «Hu!... a hu!... a hu!...», poczem stanęli u komina tupiąc chałaśliwie i bijąc nogą o nogę, a pociągając głośno czerwonymi, jak gile nosami.
Za każdem otwarciem drzwi wpadał przeraźliwy gwizd wichru razem z kłębem drobniutkich igiełek śnieżnych; przędące dziewki wołały wtedy: «Zamykać tam! zamykać!», a psy warczały i skomliły przez sen. Jedna tylko Maryśka dziwnie była obojętna na te wypadki kuchennego życia. Chłopakom, którzy cały komin zastąpili i nosy w sam żar powtykali, nic nie rzekła, na parobków chwytających kartofle z saganów nie krzyknęła, tylko się po ku-
Strona:Moi znajomi.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.