chni kręciła, dziesięć razy jedno w rękę biorąc i kładąc, jakby sama nie wiedziała co robi.
Sięgnęła do łyżnika, wzięła kopyść i w ogniu nią grzebać zaczęła, aż chłopaki gęby na nią porozdziawiały, jako wrony; sięgnęła po sól i sól rozsypała na ziemię; ogień ugasać zaczął, drew nie dołożyła, a tak się jej nogi plątały, że nim od stołu do komina doszła, to się trzy razy potknęła o małego «Jantosia», który za nią na bosaka dreptał, spódnicy się jej czepiając, ot tak, jak co dnia chadzał, w jednej koszulinie ze starego pacześnego podołka matki zrobionej i w chuścinie zawiązanej przez plecy i piersi, na opak, pod paszki. I jego wszakże Maryśka spostrzegać się nie zdawała, odsuwając tylko niekiedy od siebie szybkim, niecierpliwym, w zupełnem milczeniu dokonywanym ruchem, tak jak się odsuwa stojący na drodze stołek.
Tymczasem piec się upalił, żar niewygarnięty pokrył się delikatnym, siwym popiołkiem, a Maryśka trzeci już raz do kąta po kociubę szła i trzeci raz, jak błędna, bez kociuby do komina wracała. Co drzwi skrzypną, to nią coś szarpie, odwraca głowę i patrzy...
— Ten chlebaszek — odezwała się wreszcie
Strona:Moi znajomi.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.