Strona:Moi znajomi.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

Baśka jakoby sama do siebie — to się na nic rozrusza...
A na to Marcyna.
— A bogać! przez łopatę poleci...
— Maryśka! — głośniej zawołała Franka. — Co ty? blekotu się objadła? A dyć ci przecie piec na nic wystygnie, a z chleba placki będą!
Ale Maryśka nie odezwała się ani w tę, ani w tę stronę, jakby to nie do niej.
Jak stanęła na pośrodku izby, tak stała, upatrując czegoś po kątach, ale po oczach jej znać było, że sama nie wie, za czem się ogląda; drepcący za nią Jantoś darł się już od chwili: «mama jeść! mama jeść!», nie zważała na to, a najpewniej nie słyszała go wcale.
Zmrok szybko zapadał, rytmiczny zgrzyt sieczkarni przycichał zwolna, studzienny żóraw zaskrzypiał raz i drugi, fornale wodę brali.
Wtem Witek, najmłodszy z trzech stojących u żaru pastuchów, odezwał się cienkim głosem:
— A kartofli na kolacyą to dziś będzie do cna mało, bo się aby w saganach gotują, a w zieleźniaku nic!
Za takie odezwanie się, wszelkim pojęciom o kuchennej karności przeciwne, byłby każdego innego dnia warząchwią przez łeb dostał; a dziś