Strona:Moi znajomi.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

spódniczynie i w siwej lnianej koszuli, z rękami bezwładnie opadniętemi wzdłuż ciała, mimo zmroku można było poznać, że się blizkiego macierzyństwa spodziewa.
Furczenie wrzecion przycichło tymczasem, przędzące dziewki, które też dosłyszały bębnienie, trąciły się łokciami, pokasłując i zagadując głośno.
— Marcyna! — odezwała się Baśka, szturchnąwszy obok siedzącą. — Co się pchasz? Nie możesz bokiem sieść, kiedy widzisz, że ciasno? Rozparła się jak do rozplecin na dzieży!...
— A co? — odcięła się wesoło Marcyna — aboby to nie mieli co rozplatać? Nie mam to warkoczka, jak się patrzy?
— Ino się nie chwal, nie chwal! Żeby i na ciebie co nie przyszło!...
— Co ta ma przyjść! Ja się tu nijakiego zaprószenia oczów nie boję! okazyi sobie nijakiej nie daję!
— Juści że racya. Kto nie szuka, nie znajdzie. — Zachichotały i ucichły. Wrzeciona znów furczeć zaczęły.
Wtem między jednym poświstem wichru a drugim dało się słyszeć bliższe już i donioślejsze bębnienie. Wicher porywał głosy skrzy-