tylko, przeze drzwi zamknięte dochodził odgłosem.
Wysoka, jasnowłosa Ulina parę razy poruszyła się niespokojnie.
— A biegaj no, Witek — odezwała się wreszcie — i przynieś dzieciaka, bo do cna «skargnie».
Witek nie śpieszył się. Stał bowiem do drzwi zwrócony, z podełba na Maryśkę patrząc, a miarkując co bezpieczniej, iść, czy zostać.
— A rusz-że się! — nagliła Ulina.
— Co mu ta będzie! — z filozoficznym spokojem przemówił Jędrek. — Takie fornalskie dziecko, to jest «fain» gatunek! takiego gatunku ani mróz nie zgryzie, ani ogień nie spali, ani woda nie zaleje. To jest kochany gatunek! Prawda Maryśka?
Zachichotały dziewczyny, a Maryśce łzy się jak sitem puściły na nowo.
Tymczasem weszło trzech jeszcze parobków.
— Maryśka! — zawołał od progu zaraz Jeronim. — A co ty? A toż twój chłopak po uszy w śniegu siedzi i już do cna zachrypiał! A biegajże duchem po niego!
Zerwała się nagle, stołek z rozmachem nogą pchnęła i sypiąc łzami, we drzwi jak wiatr uderzyła. Zaczem chwyciwszy chłopaka, do kuchni
Strona:Moi znajomi.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.