Roześmieli się parobcy, dziewki dyplomatycznie milczały; ano, niewiadomo, co jeszcze kogo spotkać kiedyś może...
Maryśka istotnie poleciała do stajni po Antkową sukmanę; w kwadrans wszakże potem bez sukmany wróciła, niosąc w ręku parę świeżo podzelowanych, z wyczernionemi cholewami butów, które na skrzynkę swoją z wielką złością cisnąwszy, siadła przy nich i mocno płakać zaczęła.
Wicher tymczasem świszczał i jęczał, jakby zawodząc nad jej dolą, nad czarną, nad sierocą, a bęben huczał, a huczał, zagłuszając nawet chwilami zawieję.
Jedzącym zrobiło się czegoś markotno; parobcy przycichli, dziewki zaczęły wzdychać, słychać tylko było brzęk łyżek i chlipanie żuru. Wtem śpiący na kotlinie dzieciak mocniej sobą kiwnął, na bok się obalił i uderzywszy głową o porzucone na blasze drewka, zcicha, ochrypłym od niedawnego krzyku głosem piszczeć zaczął. Porwała się Maryśka ze skrzynki, chłopca w ramiona chwyciła, poczem całując i oblewając łzami, na łóżko go swoje poniosła, róg pierzyny odwinęła, dzieciaka pod nią wsadziła i załamawszy ręce, stanęła nad nim, kołysząc głową żałośnie. Nagle rozplotły się jej ręce, odwró-
Strona:Moi znajomi.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.