Maryścynej podszedł, i wziąwszy w rękę owe Antkowe, przyniesione ze stajni buty, pilnie je oglądał.
— Ano — odezwał się po chwili — buty jak buty, wcale jeszcze niczego. Zelówka nowa — tu stuknął palcem w podeszwę — pięć złotych za nią Antek dał, przyszwy całe, brat bratu, warte dziesięć złotych albo i więcej.
— Pokaż ino! — odezwał się drugi, i znów buty oglądać zaczął.
Kolejką to poszło. Oglądali parobcy, oglądały dziewki i wszyscy zgodzili się na to, że Maryśka może za one buty dostać choćby i całe dwa ruble. Prawa jej do zabrania Antkowi i do sprzedania ich, nikt nie zaprzeczał i nikt o niem nie wątpił. Musi przecie krzywdy swojej chociaż na tem patrzeć. Jędrek nawet swoje buciska słomą wypchane zdjął, i owe Antkowe wzuł, próbując czy dobre.
Wtem wpadł Witek, drzwiami huknął i kłąb pary z gęby puściwszy zawył, jak wilczak w kniei.
— Huuu!... A huuu!...
A tuż za nim śnieżycy słup i przeraźliwy świst wściekłej wichury.
— No i co? — zagadnął Jeronim.
— A to poleciała za stodołę — recytował
Strona:Moi znajomi.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.