Strona:Moi znajomi.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

cienkim głosem Witek — prościuśko do Antkowych kartofli i rozwala kopczyk.
— Psssia!... — syknął trzasnąwszy w palce Jędrek, który już buty był zzuł i na skrzynkę je napowrót zaniósł.
— A to ci komedya! — roześmiała się Marcyna.
Zawtórowała jej chichotem Baśka. Rzecz zaczynała być poważną, parobcy spochmurnieli. W twarzach ich widać było głęboki namysł: czy rozwalaniu Antkowego kopczyka zapobiedz, czy też dać pokój. Głowami kręcili, jeden na drugiego poglądał, a łyżki coraz wolniej zanurzały się w misce.
— No, no! — dawało się słyszeć od czasu do czasu — no, no!
Wreszcie podniósł się Jeronim, łyżkę na stół cisnął i machnąwszy ręką rzekł:
— A niech ta!
A gdy ku niemu podniosły się głowy parobków, tak mówił dalej:
— Zawszeć to ta łatwiej chłopu na trzech morgach i o dwojgu bydląt, choćby mu też i kartofle do sadzonki kupić przyszło, niż takiej ta mizerocie z dzieciakiem u spódnicy i z drugim za pasem. Co prawda, to nie grzech. Zawszeć to sierocka krzywda. Bierze Antek bo-