rzy stoczyły. Wprędce jednak wybuchała w niej okrutna zawziętość, a posępny ogień łzy owe w oczach jej wysuszał.
Po godzinie takiej pracy, od której pot siedmioraki wystąpił i obmarzł na plecach jej i na czole, a motyka w rękach się zagrzała, wyniosła Maryśka z Antkowego kopczyka pierwszy worek kartofli, i we dwoje pod ciężarem jego zgięta, poszła je wysypać do małej komórki przy czeladniej kuchni, gdzie stara Kubina sypiała i gdzie stały magle. Wysypawszy w kącik, otarła zastygły pot z czoła i szczękając zębami pobiegła po drugi worek. Nie mogła na raz wziąć więcej jak pół korca, i to z wielkim trudem; półkorcze owo nagarniała w worek rękoma, w których coraz dotkliwszy ból czuła. Kiedy już worek był pełny, przyciągała go na brzeg jamy, siadała w śniegu poniżej i w ten sposób zadawała sobie brzemię owo na plecy; zanim się jednak podniosła pod tym ciężarem i stanęła na chwiejących się nogach, czuła jak jej w krzyżach coś trzeszczy i jak wszystkie kości w niej chrupocą. Czasem jęknęła krótko, czasem usta tylko do jęku otwarła, a nie wydała głosu.
Wicher za nią jęczał, wicher za nią po ziemi
Strona:Moi znajomi.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.