Strona:Moi znajomi.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

się tarzał i bił sobą o trzeszczące węgły stodoły...
Zmordowany bębnieniem Łuka, kilka już razy odpoczywał, taneczna ochota wzbierała i opadała w chacie u Sekurów, a Maryśka z rosnącą zawziętością kartofle z Antkowego kopczyka nosiła.
W kopczyku było może dziesięć, może dwanaście korcy — dobra skrzynia. Wiedziała o tem, bo sama je Antkowi sypać w dołek pomagała. Zatrwożyło też to ją wielce, że przy dziesiątym coś worku krew jej się nosem rzuciła, a w oczach stanęły mroczki. Toż to była ledwo połowa roboty. Jak szła z workiem, tak pod górką przysiadła, i śniegiem krew tamowała, poczem podychawszy mało wiele, zebrała się i dźwignęła. Ale już jej było niesporo. Nogi w kolanach same się gięły, ręce w ramionach mdlały, z krzyża ku lędźwiom ból okrutny szedł, jakby ją kto na pół przetrącił.
Z następnym workiem już dwa razy przysiadać i odpoczywać musiała. Ścięte jej zęby coraz częściej przepuszczały krótkie, urwane sieknięcie. Zimny pot przylepiał jej na skroniach włosy, w uszach szumiało, jak pod młyńskiem kołem.
Zwietrzył ją pies od Stasiaków i z wielkiem