ujadaniem za stodołę przyleciał. Pies był zły, i Maryśka zwykle go się bała. Teraz jednak, nic na ujadanie ono nie dbając, robiła swoje, a pies takoż nie wytrwał długo, i kilka razy okręciwszy się na onej strasznej zawiei, ogon pod się wziął i stuliwszy uszy, skomląc ku chałupie Stasiaka odbiegł.
Worek, który teraz Maryśka nagarnęła, wydał jej się nade wszystkie ciężki. Postawiła go tedy napowrót i usypała nieco kartofli, z pół ćwiartki może, poczem jęknąwszy dźwignęła i poszła. W pół drogi wszakże taka ją obeszła niemoc, że go postawić musiała, i za czuprynę chwyciwszy po śniegu do komórki przyciągnęła.
Wróciwszy do kopczyka, nasypała już tylko ćwiartkę może, ale i od tego zamroczyło ją tak, że się ledwo, motyką podpierając, do komórki dowlokła.
W tej chwili właśnie Stach, fornal, ze zmów Antkowych wcześniej do koni wracający, na całe gardło, podwórzem idąc, śpiewał:
...„A we—ź mnie Wo—jtek za zonę,
Da ci — matu—sia pierzone.
Pierzone puchowe,
Sto złotych gotowe,
Malowaną skrzy—nię,
I śliczną dziewczy—nę!...”