Strona:Moi znajomi.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

Patrzyła wzrokiem zmąconym, ale była przytomną.
— I cóż ty, Marysia? Chorujesz? — zapytałam zbliżając się do łóżka.
Próbowała unieść się i przemówić, ale nie mogła; głowa jej opadła, usta poruszyły się bez głosu, po rozpalonej twarzy nagła bladość przeszła i dwie łzy grube potoczyły się z pod spuszczonych rzęs.
— A toć! — odezwała się stara Jędrzejka. Docna wskórania dziewczysko nie ma. Ono to niby i nie taka chora, ino że nijakiej w niej mocy. A skąd ma być moc! Abo to zje co godnego, albo i wypije? Kapkę ta tego mleka, co go od Stasiaczki uproszę i tyla! Abo to człowiek ma co czem, przy takiej chorobie począć? Miała poduszkę — przedała, worek ino tera pod głowę podtyka; wełny sobie na wełniak narządziła — też my ją przedać musieli, żeby choć na ten chlebaszek grosz był, boć to człowiek gruntu nie ma, swego ziarnka nie uświadczy... Mielimy dwie kury, poniosłam do karczmy, bo raili, co dobrze wódkę tłustą pić... Człowiekby z pod ziemi ten grosz wykopał, żeby ino mógł...
Podparła wyschłą ręką brodę i zaczęła wzdychać; z pod spuszczonych rzęsów Maryśki znów