Strona:Moi znajomi.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

Pewnego razu, właśnie kiedy przezwyciężając zadawnioną niechęć, bankiet w Szkatule dla sąsiadów dać miano, z powodu, że któryś z ich gładyszów serce damy z Framugi posiadł, zobaczono nad stawem w ogrodzie kilka żab zabitych. Wnet ktoś z Framużaków odezwał się z przekąsem, że Szkatulaki żaby owe na pieczenie dla gości szykują. Naturalnie! Wszak oni wojsko swoje zgniłemi śledziami żywią, a groch dla niego z osypką mieszają. Co im to szkodzi? Byle książę Manio bażanty jadał...
Zawrzało wśród Szkatulaków po takiej zniewadze. Godzina nie minęła, a ze Szkatuły wywieszono czerwoną chorągiew, co wszędzie i zawsze znaczy wyzwanie do boju. Natychmiast na patyku w szparę ściany przed Framugą zatkniętym, ukazała się chorągiew czarna. Był to znak, że dzielny naród Framużaków nie tylko bój przyjmuje, ale go chce mieć na śmierć i na życie. Jakoż oba wojska zaczęły się zbierać do kupy...
Można sobie wyobrazić zamieszanie, jakie powstało między damami, które już przygotowały toalety balowe.
— Juliusz! Gdzie Juliusz? — rozległy się wołania. Ale Juliusz był nie do znalezienia.
Okazało się wreszcie, że się poszedł topić