bieda. Róbcież jaki porządek z tym interesem abo w tę stronę, abo w tę stronę, bo to już tego więcej niż dziesięć złotych będzie. Tak się Piotr zafrasował, czapkę na stół cisnął, i jak stanął na wpośrodku izby, tak stoi i w głowę się drapie. A córka się zara zapaliła na twarzy i powiada: Matka też to, Boże odpuść, nie wiedzieć po jakiemu się wyrachowała! Na umieranie ściągła, a tu umieranie, gdzie! Drugi człowiek to i na starość rozumu nie ma. Gdzie tu tera walić dziesięć złotych, a jeszcze nie koniec! Tak Pietr na nią. Cichoj Franka, nie mamrocz, nie wiesz jeszcze sama do siebie, na co ci przyjdzie, że to miłosiernego serca, proszę łaski pani, był, muchy by nie zabił. A jakże! Ano rada w radę, dał zięć stróżowi dwadzieścia i trzy grosze, żeby ta jako zachraniał, aby do czasu, aby do czasu, że to niby, co drzwi skrzypną, to śmierci patrzeć. Jak mu też te dwadzieścia i trzy grosze dał, tak mnie ino pod sercem ścisło. Córka się też złością zajęła, garnek cisnęła pod stół, mało się nie rozleciał, ale że już nic nie mówiła. A co to, to niema dziwu! Tera tyle pieniędzy wal, tera wykład taki... I żeby to człowiek za to zjadł, abo wypił, ale tak po próżnicy...
Odetchnęła głęboko i otarła pot kroplisty z czoła.
Strona:Moi znajomi.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.