— Łyżki strawy żałować, to mi nie żałowali, Pan Bóg by mnie skarał, gdybym mówiła inaczej. Co prawda, to ta człowiek nie wiele ich tem jadłem ukrzywdził. Pochlipał ta parę łyżek co w misce ostało i już. A co? Takiej ta grochowinie, to i nie pieknie młodych objadać. Każde lata mają swój porządek. Staremu, to ta zarówno, choć i przymrze głodu, bo i tak się do roboty nie porwie, a młody stanąć musi na każdy czas we swoim obowiązku. Nie skąpili mi ta nigdy, ani zięć, ani córka; ale taka utrata...
Przestała mówić i chwiała głową siwą.
— No i cóż dalej?
— A no co! Przyszła druga zima i nic. Stróżowi się ta podetkło co nie co i cicho. A mnie ino precz jedno w głowie, że mi się tak nie wyszykowało, jak ja sobie myślałam. Ludzkie pomyślenie, głupich pocieszenie... Pókim jeszcze pierza nie zdarła, to co mi się wspomni, to sobie mówię: niech ta! niech im ta choć poduszczyna po mnie ostanie; ale jakem pierze zdarła...
Aż tu mnie na zezimek znów po kościach łamać zaczęło, kaszel mi się też przyplątał, dychawica jakaś... Franka! — mówię do córki, — już tera będzie koniec, bo i tchnąć za kaszlem nie mogę. A córka: Co ta matce będzie! kaszel
Strona:Moi znajomi.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.