Pod oknem w pokoju Anusi, który się garderobą nazywał, stał duży, czarno bejcowany stół, na którym zazwyczaj leżały stosy bielizny sporządzonej lub do sporządzania przygotowanej. Stół ten miał szeroką szufladę, w której się mieściły prawdziwe skarby: kawałki muślinu, perkalu, tiulu, skrawki wstążek, materyi, nitki kolorowego jedwabiu i splątane motki włóczek. Wszystko to razem nazywało się «gałganki», i było celem moich skrytych westchnień.
Lata zapewne składały się na utworzenie tego skarbu, który sześć razy na dzień bywał przewracany do góry nogami, ale zawsze dostarczał tego, czego było potrzeba. Co do włóczek, te, o ile dziś kombinuję, musiały należeć do niewykończonych, na pożółkłej kanwie szytych w niezapominajki i pączki róż, pantofli męskich, które na samym dnie Anusinego kuferka leżały zawinięte w białą jedwabną chusteczkę i niekiedy tylko, przy układaniu wszystkich drogocenności, jakie kuferek ten zawierał, rozwijane były i oglądane z ciężkiem westchnieniem. Istotnie, było nad czem wzdychać. Pączki róż tak zżółkły, jakby się już nigdy rozwinąć nie miały; niezapominajkom zaś mole wygryzły tu i owdzie serca. Nogi, które miały nosić te pantofle odeszły gdzieś widać daleko, bardzo daleko...
Strona:Moi znajomi.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.