karmiła Pawłowa. A Anusia rzadko i tylko przed praniem pozwalała na to; zazwyczaj zaś trzeba było piastować mały, drewniany, owinięty w chustkę pokojówki, stołeczek, któremu niezmiernie trudno było «dać piersi», gdyż nazbyt zawsze wystawiał swoje cztery nogi. Było to niezawodnie najniesforniejsze niemowlę, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam.
Wprost łóżka stał wielki, kaflowy, pożółkły i popękany piec, za którym suszyły się wysoko ułożone i drobno połupane drewka. Kiedy przyszedł «ksiądz-brat», — nazywaliśmy go wszyscy «księdzem bratem», — Anusia zrywała się od stołu, biegła do pieca, klękała przed nim, rozpalała ogień i przyrządzała kawę; a gdy jej woń aromatyczna rozeszła się po wszystkich kątach garderoby, Anusia nalewała szklankę «księdzu bratu», a resztą obdzielała nas dzieci, po łyżeczce wlewając kolejką w nadstawione i szeroko pootwierane usta. Żeśmy ich wtedy nie porozdzierali sobie — Bóg łaskaw. Każdemu z nas zdawało się bowiem, że im szerzej usta otworzy, tem większą dostanie porcyę. Ostatnia łyżeczka z «wyskrobkami», bywała sumiennie na troje dzielona. Obdzieliwszy nas, siadała Anusia na zwykłem swojem miejscu, brała pończochę, kładła na palec srebrny, wytarty, po-
Strona:Moi znajomi.djvu/287
Ta strona została uwierzytelniona.