równaniu do św. Andrzeja, Wawrzyńca, Szczepana... Wynikały z tego gwałtowne spory, które, że niezawsze Anusia zagodzić mogła, opierały się aż o «księdza brata».
«Ksiądz brat» znajdował się wówczas w trudnem położeniu, nie chcąc sobie w żadnym obozie robić nieprzyjaciół. Uśmiechał się najpierw do jednego obozu, potem do drugiego, wreszcie z pomieszaniem decydował, że wprawdzie święci męczennicy byli bardzo dzielni, ale i taka św. Blandyna albo Dorota «to też były... oho!»
Po takim wyroku obie partye uznawały się za tryumfujące i szły grać «w lisa» razem z «księdzem bratem», który podgiąwszy sutanny, biegał po garderobie, uciekając przed goniącą go z piskiem i krzykiem trójką, a pytki bił takie, że nam ręce puchły. Utrzymywaliśmy przecież mężnie, że nas to wcale nie boli. Oczywiście, cóż to było w porównaniu do darcia skóry pasami?
Gdy przyszedł post, śpiewała z nami Anusia «Gorzkie żale». Jakże pamiętam tę szarą bibulastą książczynę, która się wtedy rozkładała na stole! Tytuł był na niej wypisany gotykiem z wielkiemi zakrętasami, u samej góry oko Opatrzności, w pośrodku krzyż, a na nim Chrystus, z którego ciała szły pięciu strugami
Strona:Moi znajomi.djvu/290
Ta strona została uwierzytelniona.