w powietrzu, po wilgotnej i miękkiej ziemi pełzały pierwsze tegoroczne żuki; donośny rechot żab słychać było z leżącego poza ogrodem stawku. Dreptaliśmy przy Anusi, trzymając się jej prostej, szarej, zakonnej niemal sukni, której fałdy ściskało każde, jak mogło najmocniej w ręku, z obawy przed mogącym się ukazać z za krzaków rozwiniętego już agrestu Judaszem, lub «tłuszczą, z kijmi, z mieczmi, z pochodniami». Naraz zatrzymała się Anusia i rzekła:
— Moje dzieci, o takiej to godzinie modlił się Pan Jezus w Ogrojcu...
Nie znała z pewnością szekspirowskiego: «w taką to noc...», a jednak przedziwnie w tenże ton trafiała.
Starsi przyjęli heroicznie to oświadczenie Anusi; lecz co do mnie, ponieważ byłam zziębła i senna, zrobiło mi się tak strasznie żal Pana Jezusa, który o takiej godzinie musiał jeszcze mówić pacierz, co i mnie czekało niezawodnie przed pójściem do łóżka, że uderzyłam w głośny płacz, ku wielkiemu zbudowaniu obecnych, i tak się skończyło pierwsze moje «rozmyślanie».
W rok wszakże potem klęczałam na zroszonej ziemi pod takąż wiosenną pełnią, z oczyma wlepionemi w księżyc, z którego zdawał mi się
Strona:Moi znajomi.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.