stać słuszną, wychudzoną, śliczne ciemne włosy, roztargane i zwichrzone pod byle jak narzuconą chustą, twarz smagłą, znędzniałą, bladawą i głęboko zapadłe, jak próchno świecące oczy.
Na grzbiecie jej wisiały jaskrawe łachmany starej jedwabnej sukni, a bose, niezwykle drobne nogi, tkwiły w jakichś wielkich, potwornych, na śmietnisku gdzieś zebranych trzewikach.
Skąd się «Kania» wzięła — niewiadomo. Powiedział mi raz Janek Pawłów, że ją wrony w dziobie przyniosły, ot taką już dużą, jak teraz, i w tej jedwabnej sukni, do miasta i na ulice puściły. Zdawała się nie mieć innej nad ulice siedziby. Włóczyła się po nich czy deszcz, czy pogoda, a za nią całym hurmem uliczniki krzycząc: «Kania dżdżu! Kania dżdżu!» Przed krzykiem tym Kania czasem uciekała, jak wiatrem niosiona, uszy sobie zatykając rękoma; czasem znów wpadała w sam środek gromady chłopaków, wyprawując dzikie skoki, śmiejąc się szalenie i razem z całą czeredą wykrzykując ochrypłym głosem: «Kania dżdżu! Kania dżdżu!» Widywano ją nieraz, jak zaczepiała pięknie ubranych panów, po imieniu na nich wołając, jakby na swoich znajomych; a pięknie ubrani panowie odwracali się od niej i nawet
Strona:Moi znajomi.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.