szły Tatary z towarem, to się ich czepiała, tańcząc i śpiewając, a oni w śmiech gruby... Ot, taka już Kania.
Wszystkie te szczegóły wiedzieliśmy od pokojówki, Marynki; Anusia nie mówiła z nami nigdy o Kani. A gdyśmy ją idąc ulicą, spotkali, sprowadzała nas na bok, z daleka.
— Co to za Kania? — pytamy, bywało, Anusi.
A ona: — Ot, nieszczęśliwa.
I na bladą, szczupłą jej twarz wynikały ciemne, szybko niknące rumieńce.
Raz wyszliśmy na szosę, za miasto, bo się już trawy ruszyły w polu, i świat pachniał wiosną. Idziemy, aż tu w rowie coś leży. Była to Kania. Głowa na burcie, chustka z niej opadła, prześliczne ciemne włosy rozsypane, jak snop dookoła; a słońce południowe świeci na oczy zamknięte, i na bladawe, lekko posiniałe usta. Nie wiem, czy spała, czy odpoczywała tylko; ale zerwawszy się nagle siadła, i zawstydzona jakby, zaczęła na sobie poprawiać łachmany.
Anusia szarpnęła się w tył, mieliśmy wracać. Ale Kania podskoczyła za nami.
— Panno! Panienko! — krzyknęła. — Panno Kowalska!
Anusia przyśpieszyła kroku, ciągnąc nas za
Strona:Moi znajomi.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.