sobą. Znać w niej było wielki przestrach, przerażenie prawie.
— Panno Kowalska! — wołała Kania, dopędziwszy nas i chwytając się Anusinej sukni. — Odpuść mi panna! O nikogo mi nie chodzi, a o pannę mi chodzi! Dawno ja chciałam... ale cóż! nie dopuścili mnie... Bóg świadkiem, że dawno chciałam... Ot i człowiek przecie ma sumienie. A gryzie, gryzie!...
— Ależ moja kobieto — przemówiła Anusia, siląc się na spokój, choć jej wargi latały, jak w febrze. — Co mnie do was?... Ja nie wiem, czego chcecie...
— Oj wiecie, panienko, wiecie! Żebym tak szczęśliwe skonanie miała, jak wiecie... Odpuśćcie tylko! Przebaczcie!... Dla miłości boskiej przebaczcie! Nie ja go ciągnęłam... sam lgnął... latał za mną... Jeszcze ja nie była taka jak dzisiaj... Oj, przebaczcie panienko! Ja go nie ciągnęłam... Bóg widzi... Ja ostatnia... kopnąć nogą szkoda... ale ja wiedziałam, że on się żenić ma... Mówię jemu: z Kowalszczanką się żeń, a za mną nie lataj, bo ja twoja zguba... A on nic... duszę gubi... strach... Cóż ja?... Ja już dur taki miała... takie zadanie... Ale jego nie ciągnęłam... Niech mnie tak Bóg sądzi, jak nie ciągnęłam... A czy mi ich mało było? Po-
Strona:Moi znajomi.djvu/306
Ta strona została uwierzytelniona.