dotąd mi ich było... Powozami do mnie zjeżdżali, drzwiami i oknami leźli... Hej, ha! Życie! życie! życie!...
Zaśmiała się gorzko i zaczęła trząść głową. Anusia znów się szarpnęła i przyśpieszyła kroku. Była tak blada, że aż biała prawie na twarzy, a zęby szczękały jej głośno. Ale Kania nie puściła jej sukni.
— Nie uciekajcie panienko! A toć nasi rodzice sąsiadami byli... toć my od dziecka... Panno Kowalska! Raz człeku śmierć, a prawdę tu trzeba zostawić, nie z sobą do grobu brać... Co ja jego namolestowałam!... I nic. Przylgnął tak, że i smołęby odlepił, a jego nie... Żenić się — powiada — z Kowalszczanką nie będę i z żadną nie będę... nic nie chcę... ciebie chcę... — A ja taka owaka — mówię jemu. — A bądź ty sto razy taka — powiada — przepadł ja z tobą i dla ciebie... Aż też i zmarniał. Nie pierwszy ci i nie ostatni... Ale mnie gryzie przez to, że wy, panienko...
Zaniosła się wielkim kaszlem, ale biegła za nami, urywanym z zadyszania, chrapliwym głosem przebaczenia prosząc, chwytając suknię Anusi, która z białą twarzą i zaciśniętemi ustami, otulała nas rękoma przed dotknięciem Kani,
Strona:Moi znajomi.djvu/307
Ta strona została uwierzytelniona.