«Wiecznych odpoczynkach» nie mógł, ja, z pominięciem zupełnem «Pielgrzyma» i «Baraniego kożuszka», odmówiłam mój «wieczny odpoczynek» za... Kanię. Zrobiło to pewną senzacyę, ale nikt mi nie oponował. Świata żywych nie rozróżnialiśmy jeszcze zbyt wybitnie od świata umarłych, a istota i cel tej modlitwy nie zupełnie nam były jasnemi. I tak się to jakoś przyjęło, Kania swoją drogą po dawnemu latała i szalała po ulicach, a ja swoją mówiłam za nią codzień «Wieczny odpoczynek».
Aż raz, a było to znów wiosną, zrobił się na podwórzu nagły krzyk i tumult. Na chwilę przedtem wyszła Anusia do kuchni, pozostawiwszy okno w garderobie otwarte.
Wdrapaliśmy się tedy natychmiast na stół i zobaczyli jakąś kobietę, jak z bramy wpadła na nasze podwórze, a za nią cała chmara uliczników z piekielnem wyciem i wrzaskiem: «Kania dżdżu! Kania dżdżu!...»
Gdyby nie ten wrzask, nie byłabym Kani poznała. Twarz jej była cała w strasznych, białawych, lekko przyschłych ranach, włosy niemal do skóry zgolone, ciało ohydną nagością świecące. Od bramy biegła, jak ścigane zwierzę i padła tuż przed schodkami naszego ganku, uderzając nędzną głową o kamienie. Natych-
Strona:Moi znajomi.djvu/309
Ta strona została uwierzytelniona.