prześcieradło i poszewkę, poczem sięgnęła na dno samo, wyjęła owe niedokończone pantofle, odwinęła z nich swoją jedwabną chusteczkę, pantofle schowała napowrót, a resztę zabrawszy, wyszła.
Byliśmy już po śniadaniu, kiedy wróciła i pozwoliła nam iść z sobą.
Złote, wiosenne słońce zalewało całe podwórko; u studni stała lśniąca landara pułkownika Późniaka, której koła polewał wodą z kubła Hryciek, w głębi widać było drwalkę; ścieżka do niej usypana była świeżo piaskiem, drzwi otwarte, we drzwiach garstka kobiet i dzieci. Gdy Anusia podeszła, rozstąpiono się i puszczono nas do wnętrza.
Jakiś czerwonawo-złoty, miejscami przyćmiony blask uderzył mnie od progu. To słońce prześwietlało cienkie smolne tarcice, z których drwalka była skleconą. Każdy sęk błyszczał jak rubin; każda kropla żywicy, jak bursztyn słońcem nabrany; szczeliny w regularnych odstępach dawały na tem tle różnych blasków cudne lamowanie, z góry padał ukośno snop złotawych pyłów. Zapach żywicy, świeżych trocin i gałęzi jodłowych wypełniał całą drwalkę, której głąb zajęta była wysoko ułożonemi szczapami i drobno łupanem łuczywem.
Strona:Moi znajomi.djvu/312
Ta strona została uwierzytelniona.