Z daleka za to widywałam «Mogiłki» codzień, żółciejące kopcami piasku w lecie, czerniejące krzyżami grobów swoich zimą.
Kiedy w mieście zaczęły bić dzwony, nie takie, jak na mszę, jasne i wesołe, ale takie, co jęczą, wołając: «O!... O!... O!...» — biegło się co tchu przez ogród na sam dół, nad Hańczę i patrzyło, patrzyło, aż po drugiej stronie ukazały się światełka i zaczęły się posuwać równo, równo, właśnie jakby kto gwiazdy nanizał i różaniec odmawiał na nich. Jeśli był wiatr, to nawet śpiewy słychać było. Nie takie zwykle śpiewy, jak przy fortepianie naprzykład, ale inne, bardzo żałobne, które mówiły:
— O, jak smutno w grobie!... O, jak smutno w trumnie!...
A drugie zaraz im odpowiadały:
— Boże! Boże! Boże! zmiłuj się nad nami!
Czasem aż coś cierpło w sercu przy słuchaniu tych śpiewów.
Na wiosnę i w jesieni, kiedy Hańcza deszczami wezbrała, dwoiły się w niej światełka i szły rzeką, szły, aż znikały tam, gdzie zarastała trzcina i tatarak. Wtedy wracało się do domu jawnie lub skrycie, stosownie do tego, czy panna Vaucher była w złym, czy w dobrym humorze, a tuż, tuż, przez całą aleję, aż
Strona:Moi znajomi.djvu/318
Ta strona została uwierzytelniona.