piętra, co umarła w zimie. Tak samo szczupła i wysoka, tak samo cicha i biała, w tym samym grabowym szpalerze przesuwała się, jak za życia. I wtedy nikt tej nie widywał we dnie. Wychodziła tylko wieczorami, kiedy czeremchy pachły i słowik śpiewał. Głowę miewała w niebo wzniesioną, opuszczone i splecione na czarnej sukni ręce, a wzrok taki, jak kiedy kto patrzy na coś, albo czegoś słucha z wielkiej dalekości. Gdy się które z nas zbliżyło, kładła mu na włosach szczupłą białą rączkę, ale nigdy nie wyrzekła słówka. Mówili w domu, że mąż jej wyjechał gdzieś na kraj świata.
Czasem znów było widać starego Pawła, co z febry zeszłej wiosny umarł. Ot, jakby kto patrzył na niego, tak stał w białej swojej świcie płóciennej, a siekierą pod księżyc błyskał, właśnie jak za żywota, kiedy drwa rąbał. Tylko, że wtedy zadychiwał się i stękał za każdym rozmachem, a teraz taki cichy, że ani w nim tchu. A siekiera w powietrzu ostrzem miga, jak promieniem białym i podnosi się i opada bez stuku i rąbie jakiś pień niewidzialny, aż z pod niej pryska światło przez liście, niby trzaski srebrne...
Aż naraz wszystko się miesza, zachodzi za siebie, znika, tumanem rozpływa, i tylko czeremchy pachną i słowik śpiewa nad Hańczą...
Strona:Moi znajomi.djvu/320
Ta strona została uwierzytelniona.