KASIA: Mocą jakiej harmonji, wuju, osoba nieco uduchowiona mogłaby się dostroić do rodzaju ich jestestwa?
GORGONI: A cóż wy im macie do zarzucenia?
MAGDUSIA: Piękne mi zaloty, doprawdy, u tych panów! Jakto! od pierwszej chwili poznania zapoczątkowywać rzecz od małżeństwa?
GORGONI: A od czegóż mieli „zapoczątkowywać“ według ciebie? od nałożnictwa? Czyż nie powinnyście obie, równie jak i ja, być szczerze zadowolone z takiego postępowania? Możeż istnieć pod słońcem przyzwoitszy sposób? Czy święty węzeł, do którego zmierzają najkrótszą drogą, nie jest najlepszą rękojmią uczciwości zamiarów?
MAGDUSIA: Ach, ojcze, jakież to obrzydliwie płaskie wszystko co mówisz. Wstyd mi doprawdy, że muszę słuchać, jak z ust twoich wychodzą podobne światopoglądy. Czas byłby, ojcze, byś się nauczył wreszcie ujmować rzeczy z nieco szlachetniejszego tonu.
GORGONI: Kpię sobie i z twego tonu i z piosenki. Powiadam, że małżeństwo jest rzeczą czcigodną i świętą, i że zaczynać od takiej materji jest postępowaniem godnem uczciwego człowieka.
rzecznościami, godzi autor wyraźnie w pewien określony, współcześnie mu istniejący sposób kształtowania myśli. W polskim przekładzie ostrze to uderza z konieczności w próżnią; nie dlatego, iżby brakło w historji obyczajów w Polsce przykładów analogicznych zboczeń i śmieszności: tylko, że te, w innej epoce i z innego ducha poczęte, odmienne już zupełnie wykazują zabarwienie; przytem, wynaturzenia te nigdy nie były tak powszechne ani tak wszechwładne, jak styl stworzony we Francji przez Hôtel de Rambouillet i inne bratnie mu środowiska. W przekładzie „Wykwintniś“ trzeba było zatem pod tym względem ograniczyć się jedynie do osiągnięcia ogólnego wrażenia pretensjonalnej napuszoności języka, nie nadając mu jakiegoś określonego i jednolitego typu, który z konieczności musiałby się stać anachronizmem.