To pewna, że nie długo snać wytrwasz w tym gniewie;
Choćby doń przyczyn było niewiedzieć tam ile,
Wszystko pierzchnie, gdy dama oczkiem rzuci mile.
ERAST:
Ach, niestety, masz słuszność; sam widok ten luby,
Zawziętość mą wystawia na najcięższe próby.
ORFIZA: Na twej twarzy, Eraście, jakiś cień ponury
Czyżby mój widok miał być przyczyną tej chmury?
Cóż ci jest? co się stało? i co jest powodem,
Że pierwszy raz, mnie witasz z tak szczególnym chłodem?
ERAST:
Ach, czyliż możesz nawet pytać się, okrutna,
Czemu w mem sercu żałość zaległa tak smutna?
Udawać, czyniąc sobie zabawkę złośliwą,
Że nie wiesz co je dzisiaj zraniło tak żywo?
Czyż ten, z którym, w rozmowie zatopiona cała,
Przeszłaś...
ORFIZA śmiejąc się:
Co, tyle tylko? No, to Bogu chwała!
ERAST:
Tak, urągaj, niewdzięczna, jeszcze mej niedoli:
Możesz się znęcać nad nią, wyszydzać dowoli;
Depcz to serce, zbyt ufna, że, w każdej potrzebie.
Zwycięży w niem ta słabość, którą mam dla ciebie.
ORFIZA:
Ależ trudno się nie śmiać wszak, gdy rozum zdrowy
Słyszy te urojenia twej szalonej głowy.
Więc ta postać przyczyną twej udręki była!
Toż to natręt, którego ledwiem się pozbyła;
Jeden z tych pustych gapiów, zbyt licznych, niestety.
Co nie ścierpią widoku samotnej kobiety,
I choć ta na natręctwo zżyma się i wzbrania,
Zawsze gotowi zawieść swe czułe gruchania.