Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/209

Ta strona została przepisana.
AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ERAST sam:

Ach, te natręty czyliż raz przepadną wreszcie?
Zda się, jak deszcz z niebiosów spadają w tem mieście.
Umykam im, są znowu; plączą mi się w drogę:
W zamian tej, której szukam, odnaleźć nie mogę.
Nazbyt rychło przeminął deszcz i groźne grzmoty,
By gapiom do przechadzek zabrakło ochoty;
Obyż niebo, co wszystkie prośby nasze waży,
Wygnało z tej ustroni wszelakich nudziarzy!
Słońce już na zachodzie, zniknie lada chwilę:
Gdzież ten sługus, u licha, siedzi czasu tyle?



SCENA DRUGA.
ALCYP, ERAST.

ALCYP: Dzień dobry.
ERAST na stronie:
Znowu! Czyliż nie wyjdę stąd żywy!
ALCYP:
Pocieszże mnie, markizie, po klęsce straszliwej
W pikietę z Saint-Bouvainem. Zrozum moją mękę:
Daję mu zwykle punktów piętnaście i rękę;
Tymczasem wczoraj karta jakgdyby się wściekła;
Los djabelski — a bodajby nie wyjrzał z piekła! —
Zsyła mi grę, co niszczy najlepsze początki.
Brak mi dwóch punktów; jemu całej sześćdziesiątki:[1]

  1. Z opisu tego można poznać, że gra w pikietę była wówczas nieco różna od dzisiejszej: grano w 36 kart i „zrucano“ odmiennie.