Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/291

Ta strona została przepisana.

Mógłże wyróść w ukryciu kwiat bardziej szlachetny?
Czy to nie jest występek, w art najsroższej kary,
Niszczyć złośliwie duszy tak powabnej czary,
Poto, aby, w prostactwie grubem i ciemnocie,
Bronić światła bożego tej cudnej istocie?
Miłości blask rozprószył już nieco te m rok i;
Lecz, jeśli kiedy w życiu, przez losów wyroki,
Będę mógł, tak jak pragnę, owego gałgana,
Łotra z pod ciemnej gwiazdy, szelmę, rufijana...
ARNOLD: Bądź zdrów.
HORACY: Jakto, tak szybko?
ARNOLD: Przypomniałem sobie,
Żem naznaczył spotkanie gdzieś pewnej osobie.
HORACY:
Czy pan nie wie przypadkiem, ktoby pokryjomu
W potrzebie znaleść przystęp mógł do tego domu?
Wszak, między przyjaciółmi, nieraz sobie wzajem
Takie drobne przysługi w potrzebie oddajem
W domu tym, wszystkim stałem się przedmiotem wstrętu;
I oboje służący, od tego momentu,
Pomimo najgorętszych starań z mojej strony,
Wszystkim prośbom stawiają opór niezwalczony.
Miałem do takich usług pewną starowinę:
Co inny w tydzień, ona sprawiła w godzinę,
Niemało mi pomogły jej cenne zalety;
Lecz przedwczoraj się klapło babinie niestety.
Nie znasz kogoś, co mógłby, wkradłszy się tajemnie...
ARNOLF:
Doprawdy, nie; lecz znajdziesz pewno i bezemnie.
HORACY:
Żegnaj zatem. Raz jeszcze o milczenie proszę.



SCENA PIĄTA.
ARNOLF sam.

Ach, w tej rozmowie ileż męczarni ponoszę!
Jak ciężko dławić w sercu cierpienia najskrytsze!