ona odpowiadająca temu, co nazywamy wykwintnisią[1], i to w najgorszem znaczeniu tego słowa?
URANJA: Jednakże ona broni się przed tą nazwą.
ELIZA: Prawda. Broni się przed nazwaniem, ale nie przed rzeczą samą, bo jest nią od stóp aż do głowy i do tego największą mizdrzalską pod słońcem. Robi wrażenie, że całe jej ciało jest na zawiasach; biodra, ramiona, głowa poruszają się jedynie za pociśnięciem sprężyny. Przytem, ten sposób mówienia spieszczony, omdlewający, te minki, ta buzia w ciup! a dopieroż jak przewraca oczami aby wydały się większe...
URANJA: Nie tak gwałtownie! gdyby usłyszała przypadkiem...
ELIZA: Nie, nie, jeszcze jest daleko. Pamiętam doskonale ów wieczór, na którym tak koniecznie chciała poznać Damona, dla rozgłosu którym cię cieszy on i jego sztuki. Znasz go przecie, i wiesz, jak jest z natury oporny w rozmowie. Zaprosiła go na kolację jako znakomitość, i jeszcze nigdy nie miał tak niemądrej miny, niż wówczas, wśród pół tuzina ludzi których nim chciała uraczyć, patrzących nań z wytrzeszczonemi oczyma, jak na osobę która powinna zupełnie inaczej wyglądać niż zwykli śmiertelnicy. Myśleli, że on jest tam poto, aby raczyć całe towarzystwo samemi dowcipami; że każdy wyraz, który wychodzi z jego ust, winien zawierać coś nadzwyczajnego; że powinien co słowo robić kalambury i prosić o szklankę wina kunsztownym epigramem. Ale zawiódł ich mocno swem upartem milczeniem, i równie mało przypadł pani domu do smaku co ona mnie[2].
URANJA: Cicho już; muszę iść ją witać w progu.
ELIZA: Jeszcze słówko. Chciałabym ją wydać za