GALOPIN: Alboż nie stoi?
URANJA: Przysuń bliżej. Galopin popycha niechętnie krzesło i wychodzi.
MARKIZ: Pani służący coś nie łaskaw na moją osobą.
ELIZA: Toby świadczyło o jego złym smaku.
MARKIZ: Widocznie ponoszą koszta mego niepoczesnego wyglądu. Śmieje się. He, he, he.
ELIZA: Z wiekiem nauczy się lepiej poznawać na ludziach.
MARKIZ: O czem rozmawialiście państwo, gdy wam przerwałem?
URANJA: Mówiliśmy o Szkole żon.
MARKIZ: Idą właśnie prosto z tej komedii.
KLIMENA: I cóż, markizie, jakże znajdujesz tą sztuczką?
MARKIZ: Bezecną w najwyższym stopniu.
KLIMENA: O, jakże mnie to cieszy!
MARKIZ: Najlichsza ramota pod słońcem. Cóż u djabła! toć ledwo miejsce udało mi się dostać! Myślałem że mnie uduszą; w życiu tyle mi się nie nadeptano po nogach. Patrzcie, w jakim są stanie moje krezki u pludrów i wstążki, o: proszę!
ELIZA: Prawda, to woła o pomstą na Szkołę żon i potępia ją pan z całą słusznością.
MARKIZ: Jeszcze nie widziałem podobnie lichej komedji.
URANJA: A, otóż i Dorant.
DORANT: Siedźcież państwo, proszę, i nie prze-