Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/355

Ta strona została przepisana.

rywajcie sobie. Dotknęliście przedmiotu, który, od czterech dni, jest prawie wyłączną treścią rozmów wszystkich salonów. Nic zabawniejszego niż owe najróżnorodniejsze sądy, które się spotyka. Doprawdy, zdarzyło mi się słyszeć, jak jedni ludzie najostrzej potępiali tę komedję za te same rzeczy, które znów innym zdawały się godne najwyższej pochwały.
URANJA: Właśnie pan markiz krytykuje sztukę bardzo surowo.
MARKIZ: To prawda. Uważam, że jest ohydna, do licha! ohydna, ohydna w najwyższym stopniu, co się nazywa ohydna.
DORANT: A mnie znów, markizie, wydaje się twój wyrok ohydnym.
MARKIZ: Jakto, kawalerze, czyżbyś, doprawdy, miał zamiar bronić tej sztuki?
DORANT: Tak, mam zamiar jej bronić.
MARKIZ: A ja ci ręczę, że jest ohydna.
DORANT: Nie widzę dostatecznego zabezpieczenia by przyjąć taką porękę. Ale, markizie, z jakiej przyczyny, jeśli łaska, komedja ta jest...?
MARKIZ: Dlaczego jest ohydna?
DORANT: Tak.
MARKIZ: Jest ohydna, ponieważ jest ohydna.
DORANT: Po takim wyroku, niema co więcej mówić; proces skończony. Ale, przynajmniej, pouczże nas i powiedz jakie braki w niej odkryłeś.
MARKIZ: Cóż ja wiem? nawet nie zadałem sobie trudu aby jej wysłuchać; wiem tylko, że w życiu nie zdarzyło mi się widzieć czegoś równie nędznego, a Dorylas, koło którego siedziałem, również był mego zdania.
DORANT: Autorytet wcale poważny; masz się w istocie na kogo powoływać!
MARKIZ: Wystarczy tylko słyszeć te ustawiczne salwy śmiechu, któremi parter wybucha raz po raz.