Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/363

Ta strona została przepisana.

wości. To są zwierciadła publiczne, przed któremi nigdy nie trzeba przyznawać że się widzi własną osobę; sam się dobrowolnie pomawia o jakąś wadę, kogo gorszy jej krytyka.
KLIMENA: Co do mnie, nie biorę bynajmniej tych rzeczy osobiście. Sądzę, że życie moje jest tego rodzaju, iż nie potrzebuję się obawiać, aby ktoś do mnie odnosił portrety lekko prowadzących się kobiet, o których mowa w tej sztuce.
ELIZA: To pewna, łaskawa pani, że nikt pani tam szukać nie będzie. Sposób życia pani jest dość znany; nie może być dwóch zdań o tem.
URANJA do Klimeny: Toteż i ja, pani, nie powiedziałam nic coby się mogło stosować do ciebie. Moje słowa, podobnie jak satyra komedji, zostają jedynie w zakresie ogólnej tezy.
KLIMENA: Nie wątpię. Ale skończmy już z tą kwestją. Nie wiem, w jaki sposób przyjmujecie panie obelgi, które dostają się tam naszej płci w pewnym ustępie sztuki; co do mnie, wyznaję, że nie posiadałam się z gniewu, słysząc, jak ten bezczelny pisarek nazywa nas bestjami.
URANJA: Czy nie widzi pani, że on wkłada to słowo w usta komicznej postaci?
DORANT: A powtóre, czy pani nie wiadomo, że obelgi kochanków nie stanowią nigdy zniewagi; że istnieje miłość porywcza jak może istnieć miłość ślamazarna; i że, w tych okolicznościach, najnieprawdopodobniejsze słowa, bo niekiedy i coś więcej, brane są nieraz jako dowody uczucia przez te osoby nawet na które spadają?
ELIZA: Mów, kawalerze, co ci się podoba, a ja tego nie umiem strawić, równie jak zupy i ciastka ze śmietaną, o którem pani mówiła przed chwilą.
MARKIZ: A! na honor! prawda, ciastko ze śmietaną: właśnie i mnie to uderzyło w teatrze;