Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/372

Ta strona została przepisana.

LIZYDAS: Pomijam, obawiając się państwa znudzić, sto tysięcy innych rzeczy.
MARKIZ: Do licha, kawalerze! jakże ty teraz wyglądasz?
DORANT: Zaraz zobaczymy.
MARKIZ: Hę? trafiła kosa na kamień.
DORANT: Być może.
MARKIZ: No! odpowiedz, odpowiedz, odpowiedz, odpowiedz.
DORANT: Chętnie. Zatem...
MARKIZ: No, odpowiedz, bardzo cię proszę.
DORANT: Pozwól-że mi mówić. Jeżeli...
MARKIZ: Tam do kata! czekamy odpowiedzi.
DORANT: Jeżeli ciągle będziesz gadał...
KLIMENA: Proszę, słuchajmyż jego argumentów.
DORANT: Po pierwsze, nie jest prawdą, jakoby cała sztuka polegała tylko na opowiadaniach. Owszem, dużo widzimy rzeczy które się dzieją na scenie, a i opowiadania te również stanowią akcję, dostrojoną do treści sztuki; tem więcej, że wszystkie te zwierzenia czynione są, w dobrej wierze, osobie interesowanej. Dzięki temu, osoba ta, ku rozweseleniu słuchaczy, wpada raz po raz w nowe utrapienia, i, przy każdej świeżej wiadomości, stosuje wszystkie możliwe środki, aby się uchronić od nieszczęścia którego się tak obawia.
URANJA: Co do mnie, uważam, że główny wdzięk Szkoły żon polega na tem, iż Arnolf jest owym nieustannym powiernikiem. Właśnie to jest paradne, że człowiek wcale zresztą niegłupi i ostrzegany nieustannie o wszystkiem przez naiwną osóbkę i przez młodego postrzeleńca będącego jego rywalem, nie może mimo wszystko uniknąć nieszczęścia które mu się trafia.
MARKIZ: Drobiazgi! drobiazgi!
KLIMENA: Słaba odpowiedź.