Strona:Na Kosowem Polu 021.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z przyjemnością będę patrzył na Obylicia tarzającego się w trawie, ale świadkiem klęski mojego narodu być nie chcę! Serbem jestem!
To rzekłszy, opuścił Brankowić namiot.
— Dziecinni są mężowie! — mówiła wojewodzina. — Zamiast myśleć o sobie, majaczą o jakichś obowiązkach dla narodu. Muszę dopomódz chwiejnéj woli wojewody.
Kazała sobie okulbaczyć konia. Dosiadłszy go, popędziła galopem ku górom. Nie zdziwiło to żołnierzy. Wiedzieli, że królewska córa lubiła dalekie wycieczki.
Wydostawszy się poza lińję wojsk, przystanęła i rozglądała się uważnie dokoła. Bystre jéj oko nie dostrzegło żywéj duszy. Pusto było u podnóża gór. Nawet jelenie, sarny i zające, żerujące zwykle w tych stronach, znikły, zaszyły się w gąszcze lasów. Spłoszyła je wrzawa wojny.
Wojewodzina odpięła od paska mały, srebrny róg i przyłożyła go do ust. Zadęła.
Poruszył się krzak jałowcu i wyczołgał się z niego szpieg Amurata.
— Śpieszcie natychmiast do swojego pana i powiedzcie mu, żeby nie zwlekał z napaścią! — rzekła do niego prędko wojewodzina. — Jeśli zdąży przełamać szeregi bulgarskiego Szyszmana w przeciągu jednego dnia i spaść na Kosową dolinę, zwycięży niewątpliwie. Wojska serbskie, zajęte jutro pojedynkiem wojewodów, Brankowicia i Obylicia, zapomną o czujności.